Aleksander Borucki - polski nauczyciel kanadyjskich Indian
Goniec: Jak się zmieniło twoje życie przez to, że jesteś od ośmiu lat na Północy? Co ci to dało, co ci to odjęło?
Aleksander Borucki: Przede wszystkim przewartościowałem to, dlaczego jestem na Północy, bo pojechałem tak jak większość – pisałem o tym swego czasu – nauczycieli, lekarzy, pielęgniarek, policjantów, pilotów, którzy zaczynali swoją karierę na Północy.
Taka była moja początkowa motywacja – pojechać na Północ, zdobyć doświadczenie zawodowe, wrócić na Południe i pracować już na Południu, gdzieś tutaj, w Mississaudze czy Toronto, między ludźmi. Ale przez te osiem lat zmieniło się to w ten sposób, że doszedłem do wniosku, że jednak tam jest moje miejsce, po czym doszedłem do wniosku, że może jednak nie, i teraz jestem na rozdrożu.
Próbuję się zastanowić, co dalej.
Pojechałem na Północ z bardzo prozaicznych względów, żeby zdobyć doświadczenie zawodowe jako nauczyciel, a skończyło się na poszukiwaniu jakiegoś sensu w życiu. No i dalej szukam.
– Który to jest twój rezerwat?
– Czwarty rezerwat. Co się zmieniło? No, muszę przyznać, że doczekałem w końcu spełnienia się pewnego rodzaju obietnic przez rząd kanadyjski w stosunku do Indian. Pamiętam, jak zaczynałem pracę na Północy w 2009 roku po raz pierwszy, mój znajomy – dzieliliśmy dom, więc współlokator – powiedział: no, teraz Stephen Harper jest premierem. Wtedy wszyscy byli jeszcze nabuzowani jego przeprosinami. Stephen Harper chciał się przedstawić jako premier, który ma na względzie edukację, między innymi edukację Indian. To zajęło osiem lat i dopiero teraz widzę jakieś skutki tej działalności, bo dopiero w tym roku ktoś doszedł do wniosku, że nauczyciele w indiańskich szkołach, przynajmniej w tej szkole, w której teraz ja pracuję, powinni zarabiać tyle, co nauczyciele gdzie indziej, bo do tej pory zarabiałem 30 do 40 proc. mniej.
A teraz zachłysnąłem się tym, że zarabiam tyle, ile powinienem.
Korespondencja własna z rezerwatu: Z każdym rokiem mam mniej nadziei...
Była jedną z tych uczennic, o których można łatwo zapomnieć, że nawet są w klasie. Nie odznaczają się niczym szczególnym. Tak już jest w nauczycielskiej profesji, że hałaśliwe, rozrabiające dzieci pochłaniają większość naszej uwagi, a takie jak ona po prostu gdzieś tam sobie są w bocznej ławce, z tyłu klasy.
Taka właśnie była: cicha, spokojna, posłuszna, niczym się właściwie nieodznaczająca. W klasie pełnej hałaśliwych, rozbrykanych dzieciaków, a miałem ich wtedy aż trzydziestkę, była jedną z najcichszych osób. Nie sprawiała żadnych kłopotów wychowawczych. Była nieśmiała. Pamiętam jej bojaźliwy uśmiech. Uśmiech dziecka, które nie jest do końca przekonane, że może się uśmiechać.
Nowa przygoda: Alberta - korespondencja własna z rezerwatu
Z wielkim smutkiem, ale bez większego zdziwienia przyjąłem wiadomość o strzelaninie w szkole w La Loche w Saskatchewan. Pracując "na północy" już dobrych parę lat, błąkając się pomiędzy rezerwatami, prowincjami, szkołami, poznaje się ludzi, co to albo bywali tu i ówdzie, albo przynajmniej znają kogoś, kto tam bywał. Co mnie zadziwia, to siatka niezwykłych połączeń między ludźmi.
Do teorii "sześciu stopni oddalenia" (czyli tego, że [za Wikipedią]: "Liczba pośredników między dwiema osobami w całej populacji ludzi na Ziemi nie przekracza sześciu stopni oddalenia") nie trzeba mnie przekonywać. Mimo tego, że rozum podpowiada mi, że to szarlataneria, a nie nauka... to jednak przykładów mógłbym mnożyć. Na przykład znam kogoś, kto wychował się z bliską przyjaciółką zabitego nauczyciela z Uxbridge. Znam ludzi, którzy zdobyli swoje wykształcenie, kończąc ten sam program na tym samym uniwersytecie co i on, i w końcu znam ludzi, którzy uczyli w La Loche. Nie wspominając o tym, że parę lat temu sam tam złożyłem podanie o pracę. Pewnie byłbym tam do dziś, gdyby mnie przyjęto. Moi znajomi nie mieli o miejscowości najlepszego zdania. Też bym nie miał, gdyby okradziono mnie w dzień po przyjeździe do wioski i zdemolowano mi samochód trzy razy w ciągu sześciu miesięcy. W artykułach na temat La Loche czytam: "mamy tu wspaniałą wspólnotę, wspaniałą młodzież, wspaniałych nauczycieli", więc może moi znajomi po prostu mieli pecha. W tym właśnie rzecz i o tym właśnie chcę napisać.
Korespondencja z rezerwatu: Zawsze może być gorzej
Ostatni tekst poświęciłem narzekaniu o tym, jak mi tu na północy źle, więc dziś – dla równowagi – będzie bardziej pozytywnie. Miejscami. Tylko "miejscami", bo jednak o kilku "ciężkich" sprawach też przyjdzie mi wspomnieć. W końcu to październik, więc sporo się dzieje: sezon łowiecki w pełni, Święto Dziękczynienia i tak zwany Columbus Day za pazuchą, 4 października i marsze "Sióstr w Duchu" też już za nami, więc jest o czym pisać.
Ale zacznijmy od początku, czyli od zakończenia mojego poprzedniego tekstu:
Miałem dosyć. Dosyć tego wszystkiego. Chciałem to wszystko rzucić w cholerę i wyjechać. Gdzieś. Nie wiem gdzie. Nie wiem też za co. Było źle. Pomoc przyszła z całkiem niespodziewanej strony. (Cdn.) Jak to teraz czytam, to muszę przyznać, że brzmi to nieco dramatycznie. No ale było, jak było (i jak jest). Życie w rezerwacie nie jest łatwe. By jednak nie przedłużać...
"Jak z Moskwy do Madrytu"
W ciągu ostatnich dwóch lat, bo mniej więcej tyle czasu upłynęło od publikacji mojego ostatniego tekstu, niejednokrotnie sięgałem po pióro (czytaj: zasiadałem do klawiatury), tylko po to by wkrótce porzucić myśl o napisaniu czegokolwiek. Zabawnym znajduję to, jak różne były tego przyczyny w zeszłym roku i jak różne są one dzisiaj.
Miniony rok spędziłem w odizolowanej od świata indiańskiej wiosce w północnym Ontario. Wierni czytelnicy "Gońca" z pewnością pamiętają moje opisy podróży do tego miejsca (z Toronto nie mniej niż trzema samolotami) i pobytu tam. Pomimo przymusowej izolacji od tak zwanej cywilizacji (co łączyło się też z przymusową prohibicją), parszywie niskiej pensji i przerażająco mroźnej i koszmarnie długiej zimy, miniony rok był jednym z najlepszych lat mojego życia.
Zamieszkaj ze mną przez tydzień...
Mimo tego, że w zeszły piątek (11 maja) znowu sypnęło śniegiem i że ziemię pokryła kolejna 30-centymetrowa warstwa "białego puchu", nikt nie wątpi, że "wiosna" już blisko. O ile w ogóle można mówić o wiośnie. Pewnie ni stąd, ni zowąd przyjdzie fala upałów. W rzeczy samej, można tu w jednym tygodniu doznać odmrożeń i spalić się słońcem. Póki co łatwiej jednak o odmrożenia niż o opaleniznę.
Najlepszym jednak dowodem na to, że już po zimie (a przynajmniej powinno już po niej być), jest to, że obudziły się misie. Buszują głodne po lesie i zaczynają się schodzić do wioski. Nie dalej jak wczoraj psy ujadały jak wściekłe przez pół nocy, a rano natknąłem się na truchło martwego niedźwiedzia.
Podobnie jak rok temu ogarnął mnie smutek – szkoda zwierza! Inaczej jednak niż rok temu, gdy byłem przekonany, że do wioski zwabiła je zwykła ludzka głupota (śmietnisko położone tuż przy rezerwacie i lenistwo miejscowych, którym przez ponad dwa miesiące nie chciało się wywozić śmieci ze szkolnego kontenera), w tym przypadku widzę, że jest inaczej. Tegoroczny rezerwat ma wysypisko śmieci oddalone od wioski o dobrych 10 kilometrów, a i miejscowi wydają się jakby bardziej dbać o otoczenie. Sprzed sklepów od czasu do czasu znikają śmieci, teren wokół szkoły jest posprzątany przynajmniej raz na miesiąc, widziałem też ludzi krzątających się wkoło swoich domów, zbierających śmieci – coś co prawie nigdy nie miało miejsca w poprzednim rezerwacie.
Mój poprzedni rezerwat (Gull Bay) stale trafia na łamy lokalnych (północnych) gazet z jakąś nową sensacją. Ostatnio nowy wódz skontrolował osiem "domów", których budowę zainicjował poprzedni wódz. Okazuje się, że za 900.000 dolarów wybudowano jedynie niewykończone baraki – niepodpięte ani do instalacji elektrycznej, ani do kanalizacji, bez porządnych fundamentów, za to na podmokłym gruncie. Ot, baraki na wbitych w ziemię two-by-fourach, z których większość już jest pochylona i poprzekrzywiana. Poprzedni wódz jakby pod ziemię się zapadł i nie odpowiada ani na telefony, ani na e-maile, ale za to włamano się do siedziby plemienia, by... zostawić w niej parę pudeł z dokumentacją finansową z ostatniego roku. Cyrk na kółkach.
Mój pierwszy rezerwat (Wunnumin Lake) przeżywa problemy innego rodzaju. W minioną środę nad ranem spalił się tam dom, a w nim dwie małe dziewczynki: pięciolatka i jednoroczne dziecko. Wraz z nimi spłonęła ich dwudziestojednoletnia ciocia, która opiekowała się dziećmi pod nieobecność matki. Pożar wybuchł około 9 rano, gdy wielu z miejscowych wybierało się do pracy – zamiast tego pośpieszyli oni na ratunek. Nie mogli jednak dostać się do środka – na ich przeszkodzie stanęły płomienie. Indianie, w tym matka dziewczynek, stali bezradnie, patrząc na płonący dom. Z jego wnętrza dobiegały ich krzyki i płacz dzieci. Ta koszmarna tragedia wstrząsnęła całą społecznością.
We mnie budzi gniew i mnóstwo "niewygodnych" pytań. Zadawanie ich owocuje jedynie brakiem odpowiedzi, niechęcią miejscowych i posądzeniami o brak wrażliwości w stosunku do ofiar. Trudno jednak się im oprzeć. Dlaczego w wiosce, w której z jednego końca na drugi idzie się 15 minut, wóz strażacki dociera na miejsce po czasie prawie dwukrotnie dłuższym? Dlaczego prawie każdy mieszkaniec wioski, w której większość domów jest ocieplana przez piece na drewno, posiada drogi elektroniczny gadżet (iPad, iPhone, tablet, xbox, etc.), za to prawie nikt nie ma w domu gaśnic? Dlaczego nie ma tam czujników dymu / czadu / ciepła? Sprinklerów? I tak dalej.
Jutro (w środę) do Wunnumin ma przylecieć ponad 12 samolotów (zwykle przylatują tam dwa na dzień). Członkowie społeczności organizują czuwania modlitewne, spotkania z terapeutami, wspólnotowe kolacje etc. dla bliższych i dalszych członków rodzin ofiar pożaru. Póki co zamknięto szkołę, urząd rady plemienia, przychodnię, żłobek i przedszkole, sklep – by oddać cześć ofiarom. Wszystko to wspaniałe i budujące. Nie mogę się jednak oprzeć myśli, że gdyby przynajmniej cząstkę tego zachodu poświęcono prewencji – ta tragedia mogłaby się wcale nie wydarzyć.
Wracając do mojego rezerwatu – sytuacja wygląda nieco inaczej. Widać tu więcej zapobiegliwości. Na przykład w domostwach nauczycieli pojawiły się niedawno gaśnice. Wszyscy pracownicy szkoły (tak nauczyciele, jak i sprzątaczki, dozorcy etc.) przeszli obowiązkowe szkolenie pierwszej pomocy, masażu serca i sztucznego oddychania. Mimo to stale napotykam sytuacje, które wprawiają mnie w osłupienie. Idę sobie na przykład do sklepu wąską, wyboistą, glinianą drogą bez pobocza, a półciężarówki pędzą na złamanie karku. Do czego się tu śpieszyć? Przychodzę w końcu do sklepu i widzę, że jedno jedyne wejście zawalone jest kartonowymi pudłami... Wystarczy niedopałek papierosa niedbale (lub celowo) rzucony na tę stertę kartonu, a sklep zamieni się w płonące piekło będące pułapką bez wyjścia.
Chociaż wątpię, by to było przyczyną niedawnego pożaru w Wunnumin, celowe podpalenia nie są w rezerwatach rzadkością. Trzy lata temu pisałem o tym, jak młodzież z Wunnumin podpaliła swoje "Centrum Młodzieżowe" – pewnie z nudów i świadomości braku jakichś poważniejszych konsekwencji. Jedna z moich znajomych podpaliła w zeszłym roku dom swojej matki (matka spała z tyłu). Kobieta cudem ocalała, budząc się i wybiegając z domu zanim zdążyła zaczadzieć. Podobnie rzecz miała się w przypadku jednej z moich znajomych nauczycielek – dzieciaki podpaliły przed jej drzwiami wejściowymi wór na śmieci. W przypadku gdyby zajęła się od niego drewniana konstrukcja domu – dziewczyna miałaby odciętą jedyną drogę ucieczki.
Od dwóch lat dziewczyna domaga się gaśnicy i toporka strażackiego, ale administracja rezerwatu pozostaje głucha na jej prośby i groźby. Nawet w moim obecnym rezerwacie, który wydaje się dużo bardziej zorganizowany i uporządkowany niż poprzednie, znajduję ślady podobnych zachowań.
Osmalone belki świadczą o tym, że ktoś próbował "dla hecy" podpalić plac zabaw. W lesie znajduję osmalone drzewa itd. Dość jednak o tym.
Na zakończenie: od dłuższego czasu słyszę o przygotowaniach do 21 czerwca, który to dzień jest obchodzony w Kanadzie jako "National Aboriginal Day" (Narodowy Dzień Rdzennych Mieszkańców). Zwykle wygląda to w rezerwatach tak, że jest potańcówka, festa, jakieś gry i zabawy dla dzieci, no i każdy Indianin dostaje swoje cztery dolary (tyle przysługuje Indianom rocznie na mocy traktatów). W tym roku mój rezerwat postanowił uczcić 21 czerwca inaczej: żeby przeciwdziałać rasizmowi i negatywnym opiniom na temat życia Indian w rezerwatach, miejscowi postanowili zaprosić grupę 25 młodych osób spoza rezerwatu do przyjazdu i zamieszkania tu na tydzień. Zgodnie z powiedzeniem: "Chcesz mnie zrozumieć?
Wędruj jedeń dzień w moich butach..." Albo... przyjedź i zamieszkaj ze mną przez tydzień.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Szkoda zimy
Przez cały kwiecień czytałem na Fejsbuku (moje główne medium komunikowania się ze światem zewnętrznym) komentarze znajomych z południa Kanady (Ottawa, Toronto etc.) i z Polski mówiące o zmęczeniu zimą – wyjątkowo długą w tym roku. Tu, gdzie jestem, nikt nawet nie myślał, by coś takiego powiedzieć (no może z wyjątkiem przybyłych z południa nauczycieli).
Zima to życie. Siarczysty mróz skuwający jezioro grubą lodową powłoką jest mile widzianym gościem, którego zbyt szybkiego odejścia nikt sobie nie życzy. Bez porządnej zimy nie ma mowy o zimowej drodze, a co za tym idzie o przywiezieniu materiałów i paliwa potrzebnego wspólnocie na kolejny rok. Bez lodu umożliwiającego szybką podróż przez zamarznięte mokradła, jeziora i strumyki nie ma mowy o polowaniu na migrujące karibu ani o łowieniu ryb spod lodu.
Tak jak na południu ludzie spoglądali na prognozy pogody, wyczekując wieści o rychłym końcu zimy, tak my na północy wpatrywaliśmy się w niebo z nadzieją, że zima jeszcze potrwa kilka tygodni. Może trudno w to uwierzyć, ale tegoroczna zima przyniosła mojej wspólnocie (jak i innym w okolicy) rozczarowanie – nie było wystarczająco zimno, a przynajmniej nie odpowiednio wcześnie i odpowiednio długo. Sezon drogi zimowej rozpoczął się dopiero pod koniec marca i trwał zaledwie parę tygodni. Na dodatek lód nie był wystarczająco gruby, by pozwolić na budowę drogi, która utrzymałaby duże ciężarówki, czyli takie, które przewożą paliwo. Skoro nie można go dowieźć drogą lądową, wspólnota będzie musiała dowozić je samolotami. Będzie to kosztować około pięciu razy więcej.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/Indianie%20w%20Kanadzie#sigProIdad6154d2af
To stawia pod znakiem zapytania i moją przyszłość w tym rezerwacie. Przyparta do muru rada plemienia będzie ciąć wydatki na szkołę – gdzie to tylko będzie możliwe. Póki co sytuacja jest dobra, ale kto może przewidzieć, co stanie się za kilka miesięcy, czy też w przyszłym roku szkolnym? Miejscowi nauczyciele opowiedzieli mi historię sprzed lat, gdy to rezerwat był w tarapatach finansowych i przez ponad dwa miesiące żaden z nauczycieli nie dostał wypłaty. Miejscowi jakoś przetrwali, przyjezdni nie wrócili na następny rok. Swoją drogą dobrze by wiedzieć, czy w przyszłym roku będę miał pracę, czy też nie – uczenie w rezerwacie nie przewiduje takiego luksusu i póki co nikt z nas nie wie, na czym stoi. W związku z tym zacząłem rozglądać się za inną pracą – tak na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że tu zostanę, więc nie przykładam się zbytnio do rozsyłania podań o pracę. Więcej czasu ostatnio poświęciłem jeżdżeniu skuterem śnieżnym, łowieniu ryb i polowaniu na gęsi niż czemukolwiek innemu.
Tak mi minął kwiecień, a tymczasem nagle przyszła wiosna i więcej z niej szkody niż pożytku póki co. Śniegu na północy było mnóstwo, a że zima trzymała dosyć długo, to gwałtowne roztopy przyniosły falę powodzi. Attawapiskat i Kashechewan ucierpiały najwięcej (media pewnie będą o tym niedługo trąbić), ale i pobliskie rezerwaty mają problemy. W naszym rezerwacie również popękało parę rur, w tym jedna dostarczająca wodę do kompleksu mieszkalnego nauczycieli – czwórka nauczycieli jest bez bieżącej wody od kilku dni. Problemy zaczęły się w zeszły piątek, ale był weekend, więc nikt się zbytnio nie przejął – ekipa naprawcza zjawiła się dopiero w poniedziałek i zaczęła coś grzebać w ziemi, a dziś (wtorek) robotnicy doszli do wniosku, że chyba jednak nic nie poradzą. Póki co nauczycieli wywieziono na drugi koniec rezerwatu do miejscowego "motelu". Miejscowi fachowcy przypominają mi stare polskie komedie Barei.
Na przykład niedawno nasza szkoła dostała jakieś dofinansowanie w ramach rządowej inicjatywy "First Nations Student Success Program". Niby fajnie, ale jednak nie. Fajnie, że coś się w branży dzieje i że taki program został stworzony. Wystarczy jednak krytyczne spojrzenie na to, w jaki sposób finansowane jest indiańskie szkolnictwo, by stwierdzić, że program ten jedynie łata dziury – których w ogóle powinno być, ale o tym już niejednokrotnie pisałem.
Dodatkowe pieniądze zostały przeznaczone na zakup czterech interaktywnych tablic "Smartboard". Wygląda toto jak duża biała tablica, podpina się to do komputera i niczym na ekranie komputera można przesuwać ikonki, oglądać filmy, uruchamiać programy, "rysować" po niej specjalnym elektronicznym mazakiem itd. Kosztuje takie ustrojstwo kilka tysięcy dolarów, a i za transport trzeba było pewnie zapłacić nielicho. Dostaliśmy więc cztery takie tablice... i nic. Stały sobie one przez kilka tygodni w pokoju konferencyjnym, bo nasi szkolni fachowcy... nie mogli znaleźć wiertarki. Pożyczyli komuś, ten im nie oddał i jakoś tak zeszło parę tygodni. A tymczasem sprzęt wart tysiące dolarów zbierał kurz. Teraz tablice są już zainstalowane, ale krzywo. Cóż, widać nie można mieć wszystkiego.
Jednym z wielkich plusów naszej szkoły jest pokaźna i dobrze wyposażona kuchnia. Ma niby służyć uczniom szkoły średniej, którzy mają tam zgłębiać tajniki sztuki kulinarnej, ale w praktyce jest miejscem spotkań miejscowych babć, co owocuje masą "tradycyjnego" jedzenia. Niestety niewiele z tego korzystam, bo jakoś nie mogę się przekonać do gotowanych rybich głów, czy też podpłomyka z ikrą...
Aleksander Borucki
Ponieśli i wilka...
Trudno sobie wyobrazić ludzi bardziej rozczarowanych i rozgoryczonych rządami premiera Harpera niż Indianie. Kontrastując jego poczynania z tym, co się dzieje w "indiańskim świecie" w Kanadzie... jestem bez słów.
Może nie tak.
Może raczej wprost przeciwnie – za dużo słów ciśnie mi się na usta, ale żadne z nich nie nadaje się do druku.
Wpierw wódz Attawapiskat, Theresa Spence, podejmuje głodówkę i siedzi przez całe święta Bożego Narodzenia w namiocie naprzeciw parlamentu, a nasz premier Harper z lubością łakomczucha rozpisuje się o boczku. Indianie od razu to podchwycili.
Teraz zaś grupa indiańskiej młodzieży, która od przeszło dwóch miesięcy przedzierała się przez bezdroża północnego Quebecu, w końcu zakończyła 1600-kilometrową wędrówkę przez lody i śniegi. Misją tych młodych ludzi było pokazanie, że ich kultura, tradycje i wartości są wciąż żywe i dla nich ważne. Przemierzając tradycyjny szlak handlowy swych przodków, chcieli zaakcentować, że ziemie połnocnego Quebecu, ziemie Indian Kri, nie są czymś, czym rząd Kanady może sobie dysponować wedle swojego widzimisię.
A co na to wszystko nasz premier? No właśnie widzi misie: poleciał chłopina do Toronto, by powitać dwa niedźwiadki panda, które przybyły z Chin. Indianie uznali to za potwarz, a i mnie samemu trudno o tym inaczej myśleć. Setki ludzi zebrało się w Ottawie, by powitać Indian, żałuję, że sam nie mogłem tam być i jako wyborca, nie jestem zadowolony z tego, że premiera tam również zabrakło. Nie obchodzi mnie to, czy w torontońskim ogrodzie zoologicznym będą pandy, czy nie. Obchodzi mnie, co się stanie z kanadyjską północą. Wydaje mi się ta sytuacja niezwykle ironiczna i co najmniej dwulicowa: pandom grozi wymarcie – ich naturalne środowisko w Chinach zostało prawie całkowicie zagrabione i zniszczone przez człowieka. Mam się cieszyć z tego, że będziemy mieli dwa okazy w zoo, gdy jednocześnie niszczymy naszą kanadyjską przyrodę, budując rurociąg, rabunkowo eksploatując ropę i pozwalając koncernom na niczym nieograniczony zabór północy?
Postawa premiera przypomniała mi pewną historię z mojego własnego życia: ponad dziesięć lat temu przyleciałem do Kanady po raz pierwszy – na krótką wizytę w sezonie świątecznym, ot, dwa – trzy tygodnie. Zadzwoniłem wtedy do swojej dobrej koleżanki z liceum (która mieszkała w Kanadzie już od kilku lat) z propozycją spotkania się na kawę i pogadania. Na wstępie uspokoiłem ją, mówiąc, że jestem tu z wizytą u swojej dziewczyny, że mam gdzie mieszkać, mam pieniądze i dostęp do samochodu i że za parę dni wracam do Polski – nie mam zamiaru zostawać na stałe ani niczego nie potrzebuję. Ot, chcę się spotkać i pogadać o tym, jak się nam życie poukładało. Mam też czas spotkać się z nią po pracy, przed pracą, czy nawet w jej przerwie na lunch. Ta mi wyskoczyła z kontrpropozycją, że za trzy miesiące będzie w Polsce na parę tygodni i że wtedy się ze mną chętnie spotka. Odłożyłem słuchawkę. Ludzie są dziwni.
Ale wróćmy do naszych baranów (revenons a nos moutons) i samego premiera. Owszem, można go tłumaczyć, mówiąc, że wizytę w Toronto miał ustaloną już z rok temu, że ma napięty grafik, że ma służyć (?) jako premier wszystkich mieszkańców Kanady, a nie tylko tych, co najgłośniej narzekają lub próbują coś na nim wymóc przez głodówkę lub dwumiesięczny marsz przez śniegi. Wszystko to prawda. Prawdą jednak jest postępujące zniechęcenie środowisk Indian do kanadyjskiej sceny politycznej i Kanady jako takiej.
Z jednej strony, Kanada zdaje się zniechęcać do czynnego uczestnictwa w swoich strukturach najbardziej prężną demograficznie grupę ludności (co się udaje: sporo Indian nie chce mieć z tzw. Kanadą nic wspólnego), z drugiej strony, ściągane są tu rzesze imigrantów – rzecz podobno niezbędna dla dalszego funkcjonowania wielu sektorów naszej gospodarki. Nie jestem ekspertem od socjologii, ale nie wydaje mi się, by prowadziło to w dobrym kierunku.
Tak czy siak, jeśliby kto chciał poczytać o tej wędrówce Indian, zamieszczam link: http://nishiyuujourney.ca/
A komu się nie chce czytać, może sobie obejrzeć Indian tutaj:
http://globalnews.ca/video/428072/cree-activists-building-momentum
Ostatni link zawiera również pełne emocji przemówienie Carolyn Bennett pytającej o to samo, o co pytają się Indianie: dlaczego pandy są dla Harpera ważniejsze niż oni sami.
Cóż poza tym... a dużo się dzieje – tak rzeczy mniejszych i większych. Na przykład ostatnio spędziłem sporo czasu w towarzystwie miejscowej policji, ale o tym innym razem.
•••
Dziś był ciekawy dzień, bo właśnie wróciłem z wyprawy "sankami" (skuterem śnieżnym) na ryby. Łowiliśmy mariah, czyli miętusy. Nic nie złowiłem i się tylko wymarzłem, ale warto było przejechać się skuterem w nocy przez jezioro. Wkoło kompletna ciemność, pustka, cisza, które rozprasza tylko nikłe światło reflektora i ryk silnika – nie taki znowu nikły.
Dodatkowym wyróżnieniem było to, że naszym przewodnikiem był nie kto inny, ale sam wódz. Gdy przez trzy godziny nic nam się nie udało złowić, zaczął nam troszkę dokuczać, mówiąc, że "biali nie potrafią łowić ryb", ale odgryźliśmy mu się, bo gdy tylko wsiadł na swój skuter, by odjechać – mój kolega złapał rybę, co skwapliwie skwitowaliśmy stwierdzeniem, że to nie kto inny, ale właśnie wódz przynosił nam pecha. Sporo jednak miał racji.
Łowiliśmy już ponad godzinę, gdy przyjechali Indianie z sąsiedniej wioski. Przyjechała ich cała grupa, ze trzydzieści osób. Ledwo co wywiercili dziury w lodzie i zarzucili wędki – najbliższe nie dalej niż 10 metrów od nas, a zaczęli wyciągać rybę za rybą. Głupio się czułem, stając tam jak bałwan, moja żyłka ani drgnie (zamarzła czy co?), a tu koleś co zarzuci, to wyciągnie rybę. Miał już z osiem, gdy postanowił "odstąpić" komuś swoją przeręblę i wywiercił następną, jakieś trzy metry ode mnie. Ledwo co odłożył świder, zarzucił wędkę – i bach! Ryba. I następna. I następna... Dał mi nawet swoją przynętę, ale nawet to mi nie pomogło. Jedyne, co mnie pocieszyło, to to, że wódz też nic nie złowił, no ale nie musiał – przyjezdni obiecali mu dać skrzynkę ryb. W końcu nie łowili "u siebie".
•••
Z innych nowości to na przykład widziałem w końcu wilka. Znaczy się widziałem wilki już wcześniej, ale ten był na wyciągnięcie ręki. Duża bestia! Na szczęście dla mnie i nieszczęście dla wilka – był on już nieżywy. Jeden z pracowników szkoły ustrzelił go w niedzielę podczas przejażdżki po okolicy. Podobno dużo ich się kręci ostatnio po okolicy i miejscowi boją się, że jeden z nich może się w końcu połasić na ludzkie mięso.
Przykro było mi widzieć to majestatyczne stworzenie martwe, ale jedno spojrzenie na jego kły i pazury szybko mnie otrzeźwiło – sporo chodzę i jeżdżę rowerem po okolicy i zdecydowanie nie chciałbym spotkać się z takim wilkiem oko w oko. Ze słów myśliwego, który go ubił, wynikało, że wilk był samotnym myśliwym, który podążał tropem karibu.
Nawet jadąc z górki na swoim rowerze, wolniejszy jestem od najwolniejszego karibu, więc pozostaje mi się cieszyć, że "ponieśli wilka".
Aleksander Borucki
Daleka Północ
U Indian: Seks w rezerwacie
Od dłuższego czasu się zabieram do napisania tego tekstu. Zaczynam temat i porzucam. Unikam go. Znajduję tematy zastępcze. Może powinienem w ogóle go porzucić. Może w tym właśnie wypadku milczenie byłoby lepsze. Rozważam za i przeciw płynące z opisania tych dosyć bolesnych i raczej osobistych historii. Decyduję się o tym pisać, by dać pełniejszy obraz tego, jak wygląda moje życie w rezerwacie. Nie wiem, czy potrafię to zrobić bez wdawania się w sądy wartościujące, bez krzywdzenia ludzi surową oceną ich działań i przekonań. Łatwo jest rościć sobie pretensje do moralnej wyższości, gdy się nie przeszło przez to samo, co oni. Jak mówi indiańskie przysłowie, "przejdź milę w moich butach" – zanim zaczniesz mnie oceniać.
Ostatnio wspomniałem o znajomej pielęgniarce i o szalonych plotkach, jakie zaczęły krążyć po rezerwacie, po tym jak ludzie widzieli nas idących razem na spacer. Przyznam, że strasznie mnie to zaskoczyło, bo wierzę w to, że (heteroseksualny) mężczyzna może mieć koleżanki i przyjaciółki, z którymi będzie spędzać czas, rozmawiać, i to bez żadnych ukrytych erotycznych fantazji i zapędów. Może to naiwne (?) przekonanie wyrobiło we mnie liceum ogólnokształcące – w mojej klasie było zaledwie 3 chłopców (łącznie ze mną) i 27 dziewcząt. Po czterech latach treningu w takim "babińcu" czuję, że łatwiej mi nawiązywać kontakty z kobietami niż z mężczyznami. Zwykle nie mam oporów, by podejść do nieznanej kobiety i po prostu z nią pogadać, zagadnąć przyjaźnie i zażartować. Takie nastawienie sprawiło, że często znajdowałem się w nie lada tarapatach w rezerwatach. Tego rodzaju zachowania częstokroć bywają opatrznie interpretowane – jako chęć nawiązania intymnych relacji.
W pierwszym z "moich" rezerwatów nie było jeszcze tak źle. Co prawda zaraz na początku roku szkolnego dwie całkiem nadobne dziewoje (czyli śliczne młode dziewczyny) zapukały do naszych drzwi (mieszkałem ze współlokatorem) i wyraziły chęć "przywitania" nas w rezerwacie. Mój współlokator odesłał je z kwitkiem i nikt nas więcej nie niepokoił. Myślałem, że wzięto nas za gejów (czy jak tam Redaktor Naczelny pisze: pederastów), ale na początku drugiego roku, gdy mój współlokator wyjechał na tydzień na konferencję do Thunder Bay, odezwała się do mnie przez Fejsbuk pewna bezzębna kobieta w wieku mojej matki i zasugerowała potajemne spotkanie. Bynajmniej nie w celu oglądania mojej kolekcji znaczków.
Wcześniej rozmawiałem z nią parę razy na neutralne tematy typu pogoda, łowienie ryb i tak dalej, aż pewnego razu zaczęła mi się zwierzać z rozmaitych przykrych przeżyć ze swojej przeszłości. A to, że nie ma zębów, bo mąż ją bił, a to że dziecko, którym się opiekuje, to sierota, której rodzice zginęli w wypadku, etc. Zrobiło mi się jej żal, słuchając tych wszystkich historii, i powodowany zwyczajnym odruchem powiedziałem jej kilka miłych słów. Nie sądziłem, że stanie się to przyczyną, dla której uzna, że można zaproponować mi pożycie intymne. Całkowicie zaskoczony jej propozycją palnąłem z głupia frant, że nie będzie mnie w domu... Głupia wymówka, no niby gdzie indziej miałbym być? Nie przyjęła tego lekko i do końca roku unikała mnie, jednocześnie dając mojemu współlokatorowi (z którym wcześniej nie miała nic do czynienia) liczne dowody sympatii. A to zaprosiła go na wspólne polowanie na głuszce, a to przyniosła mu kawałek ciasta, które upiekła, a to wzięła go na ryby.
Trochę było mi żal, że omijają mnie te atrakcje, ale równocześnie byłem zadowolony, że zostawiła mnie w spokoju i nie wysuwa w stosunku do mnie żadnych dalszych propozycji. Na koniec roku uwieńczyła swą "zemstę", przynosząc mojemu współlokatorowi okazały dreamcatcher z przepięknie wyszytym koralikami wilkiem. Wręczając mu ten wspaniały podarunek, spojrzała na mnie i powiedziała, że dla mnie... zabrakło jej koralików. Zabolała mnie ironia jej słów. Oczywiście, żal mi było, że nie dostałem podarunku, ale jeszcze bardziej było mi żal tego, że zupełnie tego nie zamierzając – uraziłem jej uczucia. Nikt nie lubi się czuć odrzucony i wzgardzony. Postanowiłem na przyszłość być ostrożniejszy w kontaktach z płcią przeciwną w rezerwacie.
Postanowienie było dobre, ale doświadczenia z kolejnego rezerwatu pokazały mi, że jest ono zgoła niewystarczające i że najlepiej byłoby po prostu unikać JAKICHKOLWIEK kontaktów z płcią przeciwną. Co jest raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę, że będąc nauczycielem w rezerwacie, jest się niejako osobą publiczną i czasami po prostu trzeba rozmawiać, czy to z rodzicami dzieci, czy też z koleżankami z pracy.
Nie wiem, jak to ująć, bez bycia posądzonym o jakiś męski szowinizm, pragnienie napompowania własnego ego czy zwyczajną mitomanię, ale... nie mniej niż sześć kobiet chciało się ze mną przespać.
Nic, nic z tego, czego wcześniej w życiu doświadczyłem lub nauczyłem się, nie przygotowało mnie na tego rodzaju sytuację.
Na bycie zwierzyną łowną.
Z początku nawet nie pojmowałem sytuacji, w której się znalazłem.
Przyznam ze wstydem, iż to, że ktoś o mnie zabiega, że komuś wydaję się atrakcyjny, że ktoś mnie pragnie, miło połechtało moją męską próżność. Szybko jednak zorientowałem się, że żadnej z tych kobiet nie chodzi tak naprawdę o "mnie" jako osobę i że każda z nich ma jakiś własny ukryty cel w ubieganiu się o moją uwagę.
Uskrzydlająca mnie euforia niedoszłego Casanovy opadła tak szybko, jak się pojawiła, i jedyne, co pozostało, to bolesne zderzenie z rzeczywistością. Zrozumiałem, że jestem towarem. Środkiem do celu – jakikolwiek by to był cel.
Może chodziło im o zakosztowanie czegoś "egzotycznego"?
Może widziały we mnie księcia z bajki, który wyrwie je z rezerwatu, zabierze do Toronto, z dala od ich toksycznych związków?
Może pragnęły przygody: seksu bez zobowiązań?
Może chodziło o to, że mam pracę i stałą pensję, i to w miejscu, gdzie prawie wszyscy są bezrobotni?
Może po prostu chciały być z kimś, kto ich nie zdradzi z połową rezerwatu i po pijaku nie wybije zębów.
Rozumiem te wszystkie motywacje, ale nie miałem ochoty być pionkiem w czyjejś grze. Łatwiej mi to jednak jest powiedzieć, niż było zrobić. Z natury jestem raczej towarzyski i otwarty, więc stanowiłem w miarę łatwy cel dla ich zakusów, tym bardziej że wszystko zawsze zaczynało się niewinnie. No, prawie zawsze.
Jedna z kobiet wtoczyła mi się do mieszkania pod pretekstem bycia spragnioną. Po prostu zapukała i poprosiła o szklankę wody, gdy otworzyłem drzwi. Powinienem kazać jej czekać na dworze, ale tego nie zrobiłem i zaprosiłem ją do środka. W końcu "gość w dom – Bóg w dom". No i nie chciałem, by mi naleciało much.
Dopiero gdy weszła, zauważyłem, że coś jest z nią nie tak. Była pijana. Wyciągnęła z kieszeni dwie puszki piwa, oznajmiając mi, że są jej urodziny i chce, bym się z nią napił.
Grzecznie odmówiłem, tłumacząc się strachem przed utratą pracy (zwykle w kontrakcie jest klauzula zakazująca nauczycielom spożywania alkoholu na terenie rezerwatu pod groźbą utraty zatrudnienia). Niechętnie przyjęła to do wiadomości. Otworzyła jedną z puszek, pociągnęła spory łyk i rozpłakała się. Po czym zaczęła opowiadać o swoim życiu – przerażająca była to historia. Pełna przemocy, smutku, bezsilności. Miała zaledwie sześć lat, gdy jeden z członków rodziny zgwałcił ją po raz pierwszy. Zanim miała lat czternaście, dziesięciu różnych mężczyzn z wioski używało sobie z nią od czasu do czasu. Wbrew jej woli, a czasami i bez jej świadomości.
Nie wie, kto jest ojcem jej pierwszego dziecka – jako nastolatka podejmowała próby samobójcze i upijała się do nieprzytomności, by zagłuszyć ból. Po jednej z takich libacji zaszła w ciążę.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czasami słuchanie wystarczy. Gdy się wygadała, delikatnie poprosiłem ją, by sobie poszła. Zapytała, czy może wyjść tylnymi drzwiami. Zgodziłem się, bo co mi za różnica.
Różnica była taka, że idąc do mnie, "urwała się" z imprezy z domu naprzeciwko. Widziano ją, jak wchodziła do mnie – ale nikt nie widział, kiedy wychodziła.
Plotki zaczęły się błyskawicznie. Nie wiem, czy celowo chciała wzbudzić zazdrość swojego partnera, czy wprost przeciwnie – nie chciała, by widziano ją wychodzącą ode mnie i w ten sposób chciała mnie "ochronić", ale przez następne kilka tygodni schodziłem jej chłopakowi – rosłemu Indianinowi – z oczu.
Po tym pierwszym razie przychodziła jeszcze parę razy, za każdym razem robiąc aluzje do tego, że powinniśmy być razem. A to że jej ciotka wyszła za mąż za Europejczyka i że było im razem bardzo dobrze, a to że kiedyś rzuciła już swojego partnera i że była z innym mężczyzną przez rok, ale nic z tego nie wyszło, a szkoda, bo nie jest szczęśliwa w obecnym związku, bo chłopak ją zdradza, pije i bije, a to że powinienem jej dać klucze do mojego mieszkania w Toronto i ona tam zamieszka, skoro mnie i tak tam nie ma... Serce mi się krajało, słuchając tego wszystkiego. No ale co zrobić?
Kolejna nie wdawała się w dłuższe rozmowy – któregoś wieczora znalazła mnie na Fejsbuku i zapytała, co robię. Odpowiedziałem, że jestem zajęty planowaniem lekcji i ocenianiem prac (zwykle jestem tym zajęty). Ta na to, że pewnie jestem zestresowany i potrzebuję się rozerwać, co dobrze się składa, bo ona akurat jest "napalona" i chętnie dostarczy mi rozrywki, a przy tym i sobie ulży. Dwa w jednym. Kto by nie poszedł na taki miły układ? Młoda, zgrabna, dwudziestoparoletnia dziewczyna. Odpisałem jednak, że to nie w moim stylu i że proponuję, by wzięła zimny prysznic.
Następna krążyła wokół mojego domu niczym sęp. Jeździła samochodem w kółko po rezerwacie – czasami przejeżdżała po kilkanaście razy dziennie przed moim domem. Z wnętrza jej samochodu dudniła muzyka, więc nie sposób było nie zauważyć (czy raczej usłyszeć), że przejeżdża.
Ilekroć mnie widziała gdzieś na drodze, zatrzymywała się na pogawędkę. Wkrótce zaczęła pukać do mych drzwi o każdej porze dnia i nocy (kiedyś najpóźniej łomotała do drzwi o drugiej w nocy), zapraszając mnie na przejażdżkę.
Nie dała sobie powiedzieć, że nie znaczy nie. "Nie, nie jadę. Nie mam czasu" – mówiłem. – "Ale, chodź, pojedź, co ci szkodzi pół godziny?" – odpowiadała. I tak z dziesięć minut takiej słownej szarpaniny.
Może trzeba było zatrzasnąć drzwi przed nosem? Kiedyś w końcu uległem, bo przecież nudno w takim rezerwacie jak diabli. Zaczęliśmy rozmawiać. Zastosowałem manewr pod nazwą "typowe nudne pytania nauczyciela": Do jakiej szkoły poszła? Co ją ciekawi? Co chce robić za pięć lat? Otóż ciekawiłem ją ja, a za pięć lat chciała mieć piątkę dzieci – ze mną. Była ode mnie dużo większa i pewnie łatwo bym się z jej objęć nie wyrwał, więc dobrze, że nie przeszła od słów do czynów... Za to następna przeszła.
Zaczęło się (jak zwykle) niewinnie. Odśnieżałem podjazd, gdy zatrzymał się przy mnie samochód. Kierowcą była kobieta w średnim wieku. Powiedziała mi, że jest przewodniczącą komitetu imprezowego w rezerwacie i że za godzinę odbędzie się mecz broomball i że jestem zaproszony. Pomyślałem, że na masowej imprezie będę bezpieczny. Póki co – miałem rację. Po meczu zaprosiła mnie na następny tydzień na kolejny mecz. Przyszedłem, bo zawsze to jakieś urozmaicenie, a nie tylko dom, szkoła, szkoła, dom. Po tym posypały się kolejne niewinne zaproszenia: a to by pojechać skuterem śnieżnym (również większą grupą) przez jezioro i potem wdrapać się na punkt widokowy na wzgórzu na drugim brzegu, a to by odwiedzić pobliską plażę, a to by pójść na ryby i w końcu "przyjdź do mnie dzisiaj w nocy, tak by nikt nie widział". (W języku Odżibuejów wyraża się to słowem "kimuczli". Kochanek to "kimucz".)
Z tego ostatniego zaproszenia nie skorzystałem, z kolejnych też nie. Nie zraziła się zbytnio. Była chyba jakąś daleką krewną Andrzeja Kmicica, który wyłożył Oleńce swoją filozofię związków damsko-męskich w słowach: "Proś, a jak nie dają, to bierz sam!". Przy okazji czyichś urodzin odbywała się plenerowa impreza: ognisko, zespół trojga szarpidrutów, chóralne śpiewy piosenek Johnny'ego Casha, darmowe piwo, chociaż rezerwat niby objęty prohibicją.
Poszedłem. "Przewodnicząca" tym razem nie dała za wygraną. Obłapiła mnie, że niby chce tańczyć, i puścić nie chciała. Jej ręce zaczęły wędrować w miejsca z tańcem raczej niezwiązane. Próbowałem ją odepchnąć, stanąć do niej bokiem, ale nic nie skutkowało. Na szczęście solenizant i matka jednej z moich uczennic zobaczyli, że jestem w tarapatach, i odciągnęli agresorkę. Czmychnąłem do domu. Pogasiłem światła. Ktoś w nocy pukał do drzwi. Nie sprawdzałem kto. Nie musiałem.
Ciężko się o tym wszystkim pisze. Wracam myślą do tych kobiet i robi mi się niezwykle smutno, jak pomyślę o straszliwym głodzie miłości, jaki musiały odczuwać, o emocjonalnej pustce w ich życiu. No ale cóż, nie moja w tym wina i nie moją rzeczą to naprawiać.
W tym roku staram się raczej trzymać z dala od wszystkich kobiet i dziewczyn w rezerwacie. Nie uśmiecham się, nie zagaduję, nawet unikam kontaktu wzrokowego, o ile się da. Wolę być branym za gbura niż mieć dać komuś poczucie, że jestem nim (właściwie to "nią") zainteresowany.
Mimo tych wysiłków z mojej strony już jakaś pijana kobieta zadzwoniła do szkoły w czasie lekcji ,domagając się rozmowy ze mną. Bełkotliwym głosem pytała, co robię po szkole. Cóż... "Nie będzie mnie w domu."
U Indian: Świat się zmniejszył
Życie raz po raz zaskakuje mnie fantastycznymi zbiegami okoliczności. Na przykład jestem w szkole i idę sobie korytarzem, nie wadząc nic nikomu, gdy widzę na ścianie znajome znaczki. Jak Boga kocham: ruski! Znaczy się rosyjski. Nigdy go jednak tak w szkole nie nazywaliśmy. Zawsze był to dla nas ruski i tyle. Nie pojmowałem różnicy aż do pamiętnych wydarzeń szóstej klasy podstawówki, gdy z uwagi na koleżankę o ustach tak ślicznych, że Angelina Jolie może się schować, wziąłem udział w konkursie recytatorskim prozy i poezji... radzieckiej.
Języka Gogola nie kumałem nic a nic – ledwo co rozpoznawałem litery (a i to nie zawsze poprawnie), no i jak już wspomniałem, zupełnie nie miałem pojęcia, że ruski, rosyjski i radziecki to trzy różne rzeczy. W domu były jakieś przekłady, a że w końcu nikt nie mówił, że koniecznie trzeba po rosyjsku – złapałem za dwie pierwsze z brzegu książki. Padło na Puszkina (Eugeniusz Oniegin) i Tołstoja (Piotr Pierwszy). Konkursem się zbytnio nie przejmowałem, bo tak naprawdę chodziło mi o możliwość spędzenia czasu w towarzystwie mojej koleżanki. Zostawaliśmy raz w tygodniu po szkole w klasie z nauczycielką "od ruskiego" i deklamowaliśmy nasze utwory. Mogłem się bez przeszkód gapić na usta Iwony i wsłuchiwać w jej głos. Był maj, za oknem coś tam kwitło i coś tam kwiliło, a śląskie powietrze – zawsze pełne pyłów i sadzy, nigdy wcześniej nie miało tak słodkiego posmaku.
Zacząłem śnić na jawie: Oto wygrywam konkurs. Iwona wpatruje się we mnie z podziwem. Przechyla głowę. Jej oczy błyszczą tak wspaniale! Jej usta, pełne kuszącej słodyczy, zbliżają się ku moim... I tak dalej.
W końcu przyszedł dzień konkursu. Poszło mi fatalnie. Najpierw – przy zapisach – uświadomiono mi, że Puszkin i Tołstoj nie należą do kanonu literatury radzieckiej, więc tak naprawdę nie mieszczą się w formule konkursu. Moja nauczycielka jakoś ubłagała organizatorów, by jednak pozwolono mi wziąć udział. Niechętnie zgodzili się – miałem występować jako ostatni, na szarym końcu imprezy. Ponadto okazało się, że z całej rzeszy uczestników tylko Iwona i ja nie przygotowaliśmy się do wystąpienia po rosyjsku. Ze łzami w oczach przesiedziałem trzy godziny wbity w dosyć niewygodny fotel, wsłuchując się w bełkot kolejnych recytatorów. Gdy wyszedłem na scenę, znudzone twarze członków jury dały mi jasno do zrozumienia, jakie mam szanse na zwycięstwo.
Skoro nie mogłem wygrać, to postanowiłem przynajmniej rozerwać to sztywne towarzystwo. Dość powiedzieć, że okrasiłem mój występ raczej sporą dawką "ruchu scenicznego" (potem powiedziano mi, że to było kolejne faux pas, bo recytatorzy powinni stać sztywno – jakby kij połknęli, a "atmosferę" budować przy użyciu głosu – odpowiednio modelując tembr, intonację etc.). Gdy przy słowach z "Oniegina": "Przyjechał – było już po wszystkim. Na stole sztywny leżał trup: Dla chciwej ziemi świeży łup", zesztywniałem, gwałtownie przechyliłem głowę i wywaliłem język – zastygając tak na kilka sekund w pozie "wisielca" – sala ryknęła śmiechem.
Nigdy więcej już nie zaproszono naszej szkoły na konkurs prozy i poezji radzieckiej. Usta Iwony nigdy nie odnalazły moich ust. A ja sam nabrałem dosyć silnej awersji do nauki rosyjskiego i gdy w parę miesięcy po tych wydarzeniach kolega z klasy, niejaki Baran Artur, postawił się nauczycielce, mówiąc, że on "się ruskiego uczyć nie będzie", gorąco go poparłem. Na pohybel Ruskim! Wytrwaliśmy tak z Arturem w tym postanowieniu przez kolejne dwa lata szkoły aż do skończenia podstawówki. Nie wiem, na jakich zasadach przechodziliśmy z klasy do klasy. Wydaje mi się, że nauczycielka była po prostu wdzięczna, że nie musi już przygotowywać dzieci do konkursu. Zresztą system się już walił – moja klasa była jedną z ostatnich, które miały rosyjski jako język obcy przez cztery lata. Trzy lata później do szkół wszedł angielski.
Wracając jednak do mojego rezerwatu... Aż mną zatrzęsło, gdy zobaczyłem na ścianie kartkę z jakimś pismem po rosyjsku. Samo centrum północno-zachodniego Ontario. Osada, oddalona od najbliższego miasteczka o setki kilometrów lotu samolotem... i list po rosyjsku na ścianie. Zaintrygowany zatrzymałem się. Mozolnie zacząłem odczytywać pismo – na szczęście napisane dosyć wyraźnie. Ze "zdrastvujte" poszło w miarę łatwo – potem zaczęły się schody. Musiałem odwołać się do pomocy instancji wyższych (czyli Rodzicielki). Przy pomocy telefonu komórkowego zrobiłem zdjęcie, zaraz po tym wrzuciłem je na Fejsbuka i po chwili miałem gotowe tłumaczenie:
Dzień dobry! Nazywamy się Wowa i Masza Potanowy. Mieszkamy w Rosji, na Uralu, w mieście Czelabińsk. Mamy piękną przyrodę. Dużo brzóz i leśnych polan z kwiatami i jagodami. Narysowaliśmy brzozę i polanę. Jesteśmy bardzo przyjaźni i uczęszczamy do przedszkola w Czelabińsku. Nasze przedszkole jest bardzo dobre. Mamy dużo zabawek, książek i farb. Jest nam tu bardzo wesoło.Do widzenia!
Istotnie – obok był obrazek polany z brzozą. Okazuje się, że po północnym Ontario od lat krąży paczka wypełniona rysunkami dzieci – z Rosji, Niemiec, Austrii, różnych rezerwatów i miast Ontario. W tym roku dostaliśmy ją my. Naszym zadaniem jest zorganizować wystawę rysunków, nakłonić naszych studentów do narysowania lub namalowania czegoś, po czym dołączymy ich prace do reszty i prześlemy paczkę dalej. Świat stał się mały.
Czym prędzej przetłumaczyłem tekst listu na angielski i zaniosłem nauczycielce, która go wywiesiła, do powieszenia przy rosyjskim oryginale. Wchodzę do jej klasy, a tu z głośników ryczy "Gdzie ten, który powie mi, że do końca swoich dni, że do ostatniego tchu będę całym życiem mu?" Brathanków. Okazuje się, że jeden z poprzednich nauczycieli był Polakiem i zostawił na komputerze swoją muzykę. Szkoda, że już go tu nie ma, bo fajnie byłoby czasami porozmawiać po polsku. Tak czy siak – nad moimi próbami przyswojenia znajomości rosyjskiego musi ciążyć jakaś klątwa. Ledwie przetłumaczyłem list, a na Czelabińsk spadły fragmenty meteoru.
Wspominałem już Rafała, którego spotkałem u Indian w szałasie potu. Tak jak i ja studiował on w Krakowie, i to mniej więcej w tym samym czasie. Zastanawiam się, czy czasami nie było tak, że na przykład jechaliśmy razem tramwajem "na Hutę" albo siedzieliśmy przy sąsiednich stolikach w jakiejś knajpie na Kazimierzu. Całkiem prawdopodobne. Rafał nie jest bynajmniej jedyną osobą z Polski, którą spotkałem u Indian.
Gdy byłem na szkoleniu w Sioux Lookout, poznałem Polkę, która pracuje w organizacji zajmującej się szkoleniem "indiańskich" nauczycieli (tj. zarówno Indian, jak i nie-Indian, którzy pracują w rezerwatach północnego Ontario). Miło było natknąć się na jakiś rodzimy akcent podczas konferencji.
"Dwa rezerwaty temu" poznałem też polską pielęgniarkę i co prawda historia jej spotkania nie może się równać historii spotkania Rafała, ale warta jest przytoczenia dla ukazania, jakim strasznym "piekiełkiem" jest rezerwat. A było to tak...
Wiedziałem już, że wyjadę z tego rezerwatu. Dostałem umowę na następny rok, ale odmówiłem jej przyjęcia. Nie ze względu na złe warunki pracy czy płacy (chociaż wszystkie rezerwaty płacą gorzej niż szkoły utrzymywane przez prowincję, co zupełnie nie ma sensu, biorąc pod uwagę koszta dojazdu, pobytu etc.), ale przez "względy osobiste". Po prostu gdy byłem w tym rezerwacie przez pierwszy rok, moja żona przyjechała do mnie kilka razy w odwiedziny. Dzieci w szkole bardzo ją polubiły i często się o nią dopytywały, co było dla mnie nie do zniesienia, gdy zostałem w rezerwacie na drugi rok – już po rozstaniu z żoną. Nie mogłem dłużej znieść tego miejsca, gdzie tyle rzeczy kojarzyło mi się z żoną, i postanowiłem wyjechać, dla zachowania psychicznej równowagi. Zanim to jednak nastąpiło, do rezerwatu przyjechała polska pielęgniarka – tuż przed końcem roku szkolnego. Była to bardzo sympatyczna i ładna dziewczyna, ale nie zwracałem na to zbytniej uwagi, będąc zaprzątnięty własnymi problemami. Dla mnie była przede wszystkim kimś, z kim mogłem porozmawiać po polsku. Po blisko dwóch latach posługiwania się prawie wyłącznie angielskim, odrobiną OjiCree i prawie całkowitym milczeniu w rodzimym języku było to niezwykle wyzwalające doświadczenie.
Wiedziałem, że wyjadę, i pamiętałem, jak ciężko było mi samemu na początku "przebić się" do miejscowych. Postanowiłem, że przez te ostatnie dwa tygodnie pobytu w rezerwacie posłużę nowo poznanej koleżance jako przewodnik. Od razu zaproponowałem jej, że ją oprowadzę po rezerwacie, na co chętnie się zgodziła. Spacer nie był długi, bo i rezerwat nieduży. Od do sklepu i z powrotem. Góra 20 minut. Nazajutrz była sobota, więc zaprosiłem ją na śniadanie. Przyszła, no bo czemu nie. Ustaliliśmy, że następnego dnia – w niedzielę – pokażę jej, gdzie najlepiej iść na plażę, co też uczyniłem. Potem przez tydzień byłem bardzo zajęty pracą, wypisując świadectwa, przygotowując moją klasę na lato – wszystko trzeba popakować w pudła, opisać, ustawić w jednym kącie – na wypadek gdyby szkoła miała stać się miejscem ewakuacji dla mieszkańców pobliskich rezerwatów z uwagi na pożar lasu czy jakąś inną katastrofę. Nie miałem czasu na nic innego niż pracę, ale ustaliliśmy, że przed moim wyjazdem wpadnę jeszcze do pielęgniarki na obiad, co zresztą się stało. Wkrótce po tym wyjechałem. Zapomniałem o wszystkich tych wydarzeniach, bo trzeba przyznać, że nie są to jakieś niezwykłe przygody warte zapisania w pamiętniku. Teraz to opisuję, by pokazać, jakie to wszystko było normalne i w sumie banalne.
Tyle, że w rezerwacie, gdzie ludzie nie mają nic lepszego do roboty, widok nas spacerujących razem i odwiedzających się wywołał nie lada sensację. Niedawno, bo w tym tygodniu, czyli prawie w dwa lata po fakcie (i dwa rezerwaty dalej), doszły mnie słuchy, jakie to historie o mnie ludzie opowiadają. Historie burzliwego i namiętnego romansu, który doprowadził do rozpadu mojego małżeństwa i mojego wyjazdu z rezerwatu – ponoć rzuciłem wszystko, by jechać za tą pielęgniarką nie wiadomo dokąd.
Cóż... pozostaje jedynie pozazdrościć ludziom takiej wiary w miłość. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, jak się przedstawia życie miłosne i intymne w rezerwatach, trudno się dziwić takim historiom. Ale o tym – następnym razem.
Aleksander Borucki
Północne Ontario